Hiszpanie zazwyczaj kończą swoje posiłki, zarówno obiad jak i kolację, jakimś deserem, najczęściej słodkim. Może to być puding, flan, biszkopt, produkty mleczne (np. jogurt), jako deser pojawiają się też owoce. I z tymi owocami związany jest mały zgrzyt kulturowy, który mi się przytrafił już parę lat temu i od tamtej pory co jakiś czas powraca do mnie jak owocowe deżawu.
Były to czasy, w których uczyłam hiszpańskie dzieci (5-10 lat) angielskiego. Jako że dzieci były wyjątkowo rozbestwione, a przynajmniej tak mi się wydawało, próbowałam wszelkimi metodami zdobyć ich uwagę i zainteresowanie, między innymi podążyłam za wskazaniami szkoły językowej co do systemu nagród za dobre zachowanie i aktywność w klasie. Przyszło Halloween i lekcja z potworami i piosenkami o duszkach. Zamiast naklejek przyniosłam dzieciom mandarynki i flamastry (widzicie już do czego dążyłam? mandarynkowe jack-o-lanterns!). Pomyślałam o polskich dzieciach i ich uwielbieniu dla mandarynek… A tamte dzieci wyśmiały mnie i wyszydziły. NAPRAWDĘ?! MANDARYNKI? Już dzisiaj były na deser, i wczoraj, i mamy w domu pełno… Mandarynki zostały wyszydzone, bo mandarynki to tutaj każdy może sobie zerwać prosto z drzewa we własnym sadzie.